Drugi dzień wyjazdu rozpocząłem wcześnie, śniadanie zjedzone od razu po otwarciu hotelowego bufetu, szybkie wymeldowanie i w drogę. Plan na dzisiaj był najbardziej intensywny z całego wyjazdu, ale też elastyczny, żeby nie próbować wszystkiego zaliczyć na siłe, lecz cieszyć się jazdą. Pierwszym punktem programu był trójstyk granic Węgier, Słowenii i Austrii, na który można między innymi dotrzeć krótkim szlakiem pieszym, znajdującym się po stronie słoweńskiej. Zasadniczo poprzedni dzień można nazwać tranzytem, w stosunku do planu na dzień bieżący. Po wydostania się z miasta, co było utrudnione przez wypadek ciężarówki, czekał mnie krótki przejazd nową węgierską drogą ekspresową do wysuniętej najdalej na wschód miejscowości Węgier - Szentgotthárd. Ekspresówka w stronę przejścia granicznego z Austrią jest jeszcze w budowie, zatem żeby dostać się na drugą stronę granicy trzeba zjechać na starą drogę krajową. Mnie ta opcja nie interesuję, ponieważ chcę przejechać przez Park Narodowy Őrség.

W końcu zjeżdżam na malownicze boczne drogi, którymi lubię jeździć najbardziej. Po wyjeździe z miasta na drodze jestem praktycznie sam, nie licząc dosłownie kilku ciągników rolniczych. Wczesna pobudka się opłaciła. Węgierskie wsie w tym rejonie wyglądają, jakby czas się w nich zatrzymał a klimat przypomina mi nieco nasze Bieszczady. Im bliżej słoweńskiej granicy, tym droga robi się coraz bardziej dziurawa a krajobraz wiejski zamienia się w las. Po niecałych dwudziestu kilometrach od miasta w końcu dojeżdżam do granicy, gdzie zatrzymuję się w miejscu, w którym znajdują się pozostałości po przejściu granicznym.

Muszę się przyznać, że pomimo kilku wizyt w tym pięknym kraju nie udało mi się wiele zwiedzić. Generalnie w Słowenii bywałem jedynie przejazdem w stronę Włocg lub Chorwacji (jak i tym razem). Różnica jest taka, że po pierwsze w końcu przyjechałem tu na motocyku, a po drugie znalazłem czas żeby w końcu się zatrzymać i odwiedzić jakieś miejsce, chociażby na chwilę. Jak widać na zdjęciu, po przekroczeniu granicy zastały mnie promienie porannego słońca wyzierające znad południowej częsci wzniesienia, co dało wrażenie, że po słoweńskiej stronie nawet trawa jest bardziej zielona. Uwielbiam takie momenty jak ten - na drodze o tej porze nie jeździ absolutnie nic, jestem sam a w tle jedynie cisza przerywana szumem wiatru. Czas płynie niestety nieubłaganie, więc po chwili kontemplacji odpalam silnik i jadę dalej w stronę parkingu pod trójstykiem. Po wjeździe do okolicznych wiosek nadal jestem sam, ku mojemu zaskoczeniu jeszcze przez dłuższy czas nie spotkam po drodze nikogo. Na wspomniany parking prowadzi droga szutrowa z miejscowości Trdkova. Dalej postawiony jest zakaz ruchu, zatem chcąc dostać się pod pomnik ustawiony w miejscu styku granic, jednocześnie zaznaczający najdalej wysunięty na wschód punkt na mapie Węgier, trzeba przygotować się na krótki trekking.

Zostawiam więc motocykl na dole i powoli wspinam się do góry w butach motocyklowych. Niezbyt wygodna opcja, no ale się uparłem, całe szczęście droga nie jest długa - raptem kilkanaście minut. Muszę przyznać, że słoweńcy utrzymują szlaki turystyczne w pięknym stanie. Po drodzę mijam wiele tablic edukacyjnych, a sama droga jest zadbana i malownicza. Na szczycie postawiony jest pomnik w kształcie zbliżonym do piramidy o podstawie, kto by pomyślał, trójkąta. Na każdym boku znajduje się godło odpowiednio każdego z trzech krajów, a nieopodal postawione są maszty z flagami, a także tablice informacyjne napisane w kilku językach. Chcących poczytać więcej o historii tego miejsca odsyłam to tego obszernego artykułu.

Zadowolony z dłuższej przerwy schodzę na dół, słońce zdążyło wyjść już nieco wyżej i zrobiło się już przyjemnie ciepło. Ruszam dalej pięknymi, krętymi słoweńskimi drogami, które mam dosłownie dla siebie - ruch jest znikomy a ja co chwilę zjeżdżam z głównych dróg. Kolejna przerwa, tym razem na tankowanie, wypada w miejscowości Murska Sobota. Słoweńska część wycieczki to jest czysty relaks, kierowcy spokojni i przewidywalni, drogi widokowe, wszystko jakieś takie poukładane. Powoli zbliżam się do chorwackiej granicy i zaczynam kwestionować wybór dalszych celów i bardzo mocno zastanawiam się czy nie przestawić się na dalsze zwiedzanie Słowenii, ale finalnie podejmujkę decyzję, że będę się trzymać starego planu. Tym samym paredziesiąt kilomtrów dalej przekraczam granicę mostem na rzece Drawie. Kolejny cel to chorwackie miasto Varaždin, do którego planuję wjechać drogami szutrowymi. Offu na tym wyjeździe nie planowałem, ale zjechanie chociaż na chwilę z czarnego to miła odmiana. Ruch praktycznie zerowy, cisza i spokój, o to właśnie chodziło.

W mieście jest spory ruch turystyczny, chyba trafiłem na sezon wycieczek szkolnych które mijam jadąc ulicami w stronę centrum. Chwila odpoczynku, posiłek, rzut okiem na zamek i trzeba ruszać dalej. Jest godzina 12, zatem czasowo jest całkiem nieźle zwłaszcza, że po drodze starałem się zbytnio nie śpieszyć tylko cieszyć z trasy i odwiedzanych miejsc. Próba wydostania się z Varaždina jest dość mozolna, dalej jadę chwilę drogą krajową która męczy niemiłosiernie - cel na nocleg to Osijek. Oczywiście nie mam zamiaru jechać tam cały czas główną drogą, natomiast mam małą rozterkę jak planować dalszą podróż. Po drodze najbardziej zależy mi na odwiedzeniu punktu widokowego w górach Papuk, ponoć najpiękniejszych w Sławonii. W nawigacji mam wgrany ślad, który prowadzi przez las drogami szutrowymi, ale niestety z ciężkim sercem decyduję się na objazd z dwóch powodów. Po pierwsze jedna z dróg którą chciałem jechać została uszkodzona przez obfite opady i była w czasie mojego wyjazdy zamknięta, po drugie żeby zdążyć przejechać trasę z objazdem wspomnianej drogi musiałbym mocno przycisnąć i nadrobić głównymi drogami, a bardzo nie chcę tego robić. Wybieram kompromis i jazdę bokami.

Północ Chorwacji jest całkowicie inna niż znane mi wcześiej adriatyckie południe. Cieszę się z wybranej trasy, widoki może nie są zabierające dech w piersi, ale jest na prawdę ładnie. Pogoda cały czas dopisuje, jest ciepło i słonecznie, deszczu nie ma nawet śladu. Drogi prowadzące przez winnice, pola uprawne, czy lasy są bardzo klimatyczne, ale jednocześnie wąskie i wymagające. Nawierzchnia zmienia się co chwilę, czasami na początku zakrętu mam świeży asfalt który na wyjściu zamienia się w powierzchnię usianą kraterami, czasami odbijam w drogi na których utwardzonej nawierzchni nie ma w ogóle. Dziury w jezdni na odcinkach sprawiających wrażenie utrzymanych pojawiają się losowo, do tego sprzęt rolniczy często zjeżdża na pobocze przepuszczając niecierpliwych chorwackich kierowców rozrzucając piach i kamienie na jezdnię. Uważając na wspomniane trudności oraz zwierzęta pojazwiające się na drodze, zmęczony ale szczęsliwy docieram do Orahovicy - miejscowości w której zaczynają się winkle prowadzące do punktu widokowego. Geopark Papuk to chyba taki jeszcze nieodkryty klejnot na mapie Chorwacji. Kolejny raz żałuję, że nie mam więcej czasu, bo na te rejony warto by było przeznaczyć cały dzień. Krajobraz wydaje sie bardzo surowy, zachowany w stanie pierwotnym i przypominajacym nieco słowackie Połoniny. W punkcie widokowym zastaję drewniany podest widokowy z lunetą (darmową) przez którą można obserwować tereny, które dawniej stanowiły dno nieistniejącego już Morza Panońskiego. Gdyby istaniało do dziś, to właśnie znajdowałbym się na wyspie, z Belgradu do Wiednia można byłoby dopłynąć statkiem, a Czechy miałyby dostęp do morza!

Od wyjazdu z hotelu mija już dziesiąta godzina i zaczynam mocno czuć to w tyłku. Ruszam dalej żeby nie jeździć po nocy, a przede mną jeszce jakieś kilkadziesiąt kilometrów do pokonania. Dalsza trasa do Osjeku jest już płaska i nieco nużąca ale z racji, że jadę nałądowany wrażeniami z całego dnia to nie psuje mi się humor. Do miasta wjeżdżam w promieniach zachodzącego słońca, lawirując między sporym ruchem ulicznym staram się sprawnie dotrzeć do miejsca które zarezerwowałem taktycznie praktycznie w samym centrum. Do twierdzy, która stanowi starówkęmam jakieś 10 minut piechotą. Osijek robi na mnie bardzo dobre wrażenie w pięknym nocnym oświetleniu. Stare uliczki są czyste i zadbane, w lokalnych knajpach słychać muzykę na żywo, do tego jest niesamowicie ciepło jak na początek maja - czuję się jak na wakacjach.

Cóż, zostaje zrobić szybkie zakupy, bo prowiant na trasie skończył się w stu procentach i trzeba przygotować się na kolejny ambitny dzień. Ciąg dalszy w części 3.