Kurs na północ! Po ekscytującym dniu pełnym gór i zakrętów czas na mozolną przeprawę przez Węgry. Jest ostatni dzień kwietnia, nazajutrz “oficjalnie” zaczyna się majówka a mój plan, to dotrzeć do miejsca które chciałem odwiedzić w roku ubiegłym, do czego niestety nie doszło z powodu awarii na trasie. Tym miejscem jest Eger a to, że zbliża się 1 maja oznacza, że już niebawem zaczyna się święto Egri Csillag. Zanim jednak zacznę kolejny węgierski epizod trasy chcę, choć na krótko, odwiedzić Serbię. W pierwotnym planie było dotarcie w okolice trójstyku granic Chorwacji, Serbii i Węgier znajdującego się na Dunaju, a dokładnie do miejscowości Batina i dalej jazda w kierunku granicy węgierskiej. Skoro jednak miałem być tak blisko przejścia granicznego, to czemu nie skorzystać. Zanim jednak skieruję się na Batinski Most łączący chorwacką i serbską stronę Dunaju, wspinam się na wzgórza górujące nad miastem na których wzniesiony jest pomnik upamiętniający krwawą bitwę z czasów Drugiej Wojny Światowej.
Wcześnie rano na szczycie niema nikogo oprócz mnie. Dopiero po chwili szwędania się po okolicy pojawia się pracownik restauracji znajdującej się nieopodal pomnika z zamiarem jej otwarcia. Z ogródka, na którym możemy znaleźć stary sprzęt wojskowy, rozpościera się widok na Dunaj i przejście graniczne na moście.
Czas ruszać dalej. Przed odjazdem z parkingu przygotowuję dokumenty i przełączam się na kartę eSIM na której mam wykupiony pakiet danych działający w Serbii. Nie jest to moja pierwsza odprawa paszportowa na motocyklu, ale pierwsza poza granicą UE, więc lekko się stresuję. Po stronie chorwackiej czekam dłuższą chwilę przed szlabanem na formalności. Pamiętam, że jeszcze zanim Chorwacja znalazła się w strefie Schengen, kontrole paszportowe były szybkie i pobieżne. Tutaj jest inaczej - pogranicznicy skrupulatnie sprawdzają wszystkie dokumenty i po dłuższej chwili zosteję wpuszczony na most. W tej chwili myślałem, że dalej już z górki, ale nic bardziej mylnego. Kontrola po stronie serbskiej trwa jeszcze dłużej, ponieważ zostaję poproszony o zjechanie na bok, a jeden ze strażników przychodzi sprawdzić wszystkie moje sakwy, których na motocyklu mam sztuk siedem… Po jego minie widziałem, że sam nie był z tego zadowolony, no ale zasady to zasady. Plus w tym wszystkim był taki, że praktycznie nie było kolejki, więc pomimo wydłużonej odprawy całość i tak przebiega względnie szybko.
Zostaję wpuszczony. Okręg do którego wjechałem - Wojwodina robi na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Drogi są w dobrym stanie, wioski które mijam są zadbane i czyste, choć bardzo skromne. Krajobraz nie zmienił się wiele od chorwackiego ale tablice napisane w dwóch alfabetach, w tym cyrylicą, przypominają, że jestem już w innym kraju. Planuję odwiedzić miasto Sombor, które ponoć słynie z pięknej architektury na rynku, na którym chcę poszukać jakichś lokalnych specjałów - najpewniej rakiji albo wina. W Somborze czuję się jakbym przeniósł się w czasie jakies piętnaście czy dwadzieścia lat wstecz. Nie znajduję żadnych sieciowych supermarketów, jedynie lokalne sklepy spożywcze, masarnie, czy sklepy alkoholowe, niemalże jak w Polsce jeszcze wiele lat temu. Po angielsku się tutaj chyba nie da za bardzo porozumieć, rosyjskiego nie znam, zostaje więc sprawdzić na ile polski jest kompatybilny z serbskim. Okazuje się że da się jakoś dogadać. Na rynku, na stoisku z jak myślałem lokalnymi wyrobami, a faktycznie pochodzącymi z okolic granicy z Kosowem, decyduję się na wino owocowe. Oczywiście gótówki też nie miałem przy sobie, więc musiałem zrobić szybką wycieczkę do bankomatu po dinary, gdzie zapłaciłem solidną prowizję z okazji wypłaty. Niestety serbska waluta nie jest tak łatwo dostępna w kantorach w Krakowie. Po krótkiej rundce po rynku w akompaniamencie akordeonu ulicznego grajka przyszedł czas ruszać dalej.
Kolejny raz to napiszę - bardzo żałuję, że nie mam czasu na dalsze eksploracje. Fajnie byłoby mieć tak przynajmniej ze dwa tygodnie dla siebie, no ale cóż, grunt to wrócić z wyjazdu z niedosytem, bo to daje nam gwarancję motywacji do planowania kolejnych wycieczek. Niestety po przejechaniu dosłownie skrawka Swerbii przychodzi czas kierować się w stronę granicy - tym razem węgierrskiej w miejscowości Bajmok. Trochę martwię się o to, jak będzie przebiegać kolejna kontrola paszportowa. Celowo wybieram przejście które ma całkiem dobre opinie na Google, swoją drogą jest ono dostępne tylko dla obywateli Unii Europejskiej i Serbii. Tym razem jest ekspresowo. Szybkie sprawdzenie dokumentów, wbicie stempla (pierwszy w nowym paszporcie!), krótka kontrola bagażu gdzie zgłaszam kupione wino i zostaję wpuszczony do krainy papryki, langosza i gulaszu.
Przejazd przez Węgry jest mozolny i męczący. Cel końcowy na dziś to Eger, do którego chcę dotrzeć względnie wcześnie, aby mieć czas na zwiedzanie oraz posmakowanie lokalnych win i kuchni. Na trasie zatrzymuję się jedynie w mieście o wdzięcznej nazwie Kecskemét, gdzie profilaktycznie kupuję litr oleju silnikowego. Profilaktycznie, ponieważ nazajutrz jest pierwszy maja, sklepy będą zamknięte a jednak jadę motocylem z silnikiem chłodzonym powietrzem który lubi coś tam wypić, szczególnie na górskich drogach, czy dłuższych przejazdach głównymi drogami. Temperatura to jest jakiś kosmos, pokładowy termometr, po skorygowaniu przekłamania pokazuje jakieś 29 stopni! Całe szczęście na koniec wyjazdu okazuję się, że nie było trzeba nic dolewać.
Do Egeru wjeżdżam jakoś po piątej popołudniu. Nocleg miałem zarezerwowany już wcześniej i to nie byle jaki, bo z garażem podziemnym. Melduję się, rozpakowuję moto i śpiesznym krokiem kieruję się w stronę piwniczek winiarskich, z nadzieją, że coś jeszcze jest otwarte. Kupuję jedną butelkę z winnicy Szarvas Pincészet i szukam sklepu mojej ulubionej ulubionej węgierskiej winiarni - Bolyki. Na całe szczęście jeszcze jest otwarte. Na miejscu można skosztować większości win w ofercie, kupić coś na później, lub zjeść przekąskę. Nie wiem jak ja się spakuję na pówrót, bo łącznie mam już 4 butelki, ale tym się będę martwił rano. Teraz czas na krótką wycieczkę do centrum.
Eger jest chyba najładniejszym miastem Węgier po Budapeszcie w którym miałem przyjemność być. Kieruję się w stronę zamku przechodząć wąskimi uliczkami starówki. Niestety jest już za późno na zwiedzanie. Na rynku przechodzę obok sceny przygotowanej na dni Egri Csillag, które zaczną się dnia następnego, czyli pierwszego maja. Wiem, że Węgry nie cieszą się raczej dużą popularnością jeśli chodzi o wycieczki motocyklowe, a traktowane są raczej jako kraj tranzytowy. Trochę to rozumiem, sam przed chwilą pisałem o mozolnej drodze praktycznie od granicy z Serbią. Niemniej Eger i okolice Miszkolca mogę polecić z całym sercem, szczególnie w okresie wiosennym.
Słońce pomału zachodzi, a ja kieruję się z powrotem w stronę, nazwijmy to tak - winnej części miasta. Czas spróbować wspomnianego Egri Csillag i zjeść coś dobrego. Co ciekawe, w końcu udało mi się dostać smażony ser i to nie byle jaki. Węgrzy zaserwowali mi ser trapistów razem z panierowanymi warzywami i sosem tatarskim. Nie wiedziałem nawet, ze w tym kraju tego typu sery są produkowane. Muzę przyznać, ze jest to piękne, kulinarne zakończenie kolejnego dnia wyprawy.